Nasz prywatny cud świata! – kolejny list naszych Pacjentów.

Udostępnij:

Poniżej publikujemy list Ani i Marka, którzy postanowili podzielić się z innymi pacjentami swoją historia leczenia. Dziękujemy Ani i Markowi za list i trzymamy kciuki za szczęśliwą ciążę :)!

Dzień dobry,
jesteśmy przykładem na to, że cuda się zdarzają, że są lekarze, którzy słuchają swoich Pacjentów, że nie traktuje się nas tylko jak sposób na zarobienie pieniędzy. Żyjemy w czasach, w których wiele Par boryka się z problemem niepłodności i dla wielu „Klinik” jest to niezły biznes. Mamy prawo tak sądzić, bo nasza droga do „naszego prywatnego cudu świata” była i nadal jest długa.
Chciałabym, aby nasza historia była przestrogą dla wszystkich Par, które borykają się z takim samym problemem jak my przez ostatnie 8 lat. Długo myślałam, jak opisać nasze 8 lat i wcale nie było to łatwe, bo nasza historia nadaje się raczej na napisanie książki, aniżeli listu do kliniki, która okazała się miejscem, gdzie nasze marzenia powoli się spełniają. Nie bójmy się walczyć o nasze marzenia, ale zwracajmy uwagę, gdzie chcemy się leczyć. Nie każda Klinika leczenia niepłodności to miejsce tak piękne i profesjonalne, jak pokazują ich strony internetowe. Niższe ceny, promocję, specjalne pakiety dla Pacjentów niech nie będą dla Was jedynym powodem, dla których wybieracie Klinikę. To wszystko nie ma przełożenia na jakość usług, na kompetencję lekarzy i pozostałego personelu. To tak jak z dzisiejszym naszym rynkiem, gdzie zalewają nas marnej jakości towary, ale za niską cenę. Nie traktujmy naszego problemu, a przede wszystkim naszego zdrowia drogie Panie tak nieodpowiedzialnie, jakby nie miało ono znaczenia. Nie warto marnować zdrowia, czasu i nawet pieniędzy, choć to rzecz nabyta, na takie Kliniki leczenia niepłodności.

Zaczęło się to ponad 8 lat temu od zwykłej rutynowej kontroli u lekarza ginekologa. Lekarz z długoletnim stażem, u którego nigdy nie byłam wcześniej, zrobił ze mną jako jedyny (w tamtym momencie) długi wywiad. Oczywiście wizyta była w państwowej przychodni, gdzie oprócz biurka i starego fotela ginekologicznego nie było nic więcej. Pan doktor zlecił badania hormonalne i USG. Kiedy wróciłam z wynikami-spojrzał na mnie i powiedział, że jego zdaniem to PCOS. Wypisał skierowanie do szpitala na ul. Karową do specjalisty, a kiedy już byłam przy drzwiach powiedział słowa, które pamiętać będę do końca życia: „życzę Pani wiele szczęścia, bo będzie Pani potrzebne, aby w ogóle zostać matką”. Byłam wtedy młoda, nie myślałam o tym, aby zostać matką, ale słowa doktora były w mojej głowie i to one przyczyniły się w dużym stopniu do bezmyślnych decyzji. 
Szybko zaczęłam szukać pomocy-nie czekałam na wizytę w szpitalu, bo w państwowej placówce trzeba długo czekać na wizytę. Zawsze działałam szybko i pochopnie, co z perspektywy czasu, wydaje mi się było dla nas zgubne.
Pierwszy raz z Kliniką niepłodności spotkałam się w 2005 roku w Warszawie. Klinikę poleciła nam znajoma. Pierwsza wizyta, badania, zachwyt prywatną kliniką i miłą obsługą – od recepcjonistki, po pielęgniarki oraz lekarzy. Byłam pewna, że to kwestia czasu-przecież doktor z państwowej placówki z żelaznymi łóżkami nic nie wie o leczeniu niepłodności. Tu w klinice leczenia niepłodności jest wiedza, a nie tam w peerelowskiej przychodni. Po latach wiem, że doktor z państwowej przychodni miał większą wiedzę, niż niejeden lekarz zajmujący się leczeniem niepłodności.
Zaczęliśmy od inseminacji-mimo że parametry nasienia mojego męża w ogóle nie nadają się do tego typu zabiegu. Ale wierzyliśmy, że się uda. Niestety: nie wyszło. Zaproponowano drugą inseminację, która także zakończyła się niepowodzeniem. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy, że jedynym rozwiązaniem jest zabieg in vitro. In vitro? Co to jest? Lekarze w klinice byli bardzo oszczędni w wyjaśnianiu. Otrzymaliśmy tylko jakieś broszurki z informacjami. Dla nas była to sucha teoria. W końcu zdecydowaliśmy się na ten zabieg. Zaczęło się: wizyty, zastrzyki, kontrola i zabieg. Wtedy po raz pierwszy zauważyłam, że wszystko jest pięknie do momentu punkcji jajników. Potem jest rutyna – na sali po zabiegu nie dłużej jak 30 minut, nie ważne jak się czujesz, bo czekają kolejne pacjentki, brak informacji o możliwych skutkach zabiegu. Jak wygląda transfer, jak żyć po transferze, co może się wydarzyć – nic, żadnych informacji. U mnie zabieg zakończył się przestymulowaniem – choć wtedy o tym nie wiedziałam, a cała procedura –  niepowodzeniem. W klinice zostały zamrożone zarodki – niestety transfery nie zakończyły się upragnioną ciążą. Nigdy już tam nie wróciliśmy, nawet nie chciałam słyszeć o tej klinice. Pozostało rozczarowanie, a może ” młodzieńcza obraza” na klinikę, która nam nie pomogła.  Pozostało pytanie – co dalej?
5 lat temu na naszej drodze pojawili się znajomi z takim samym problemem. Bardzo długo starali się o dziecko. Klinikę, w której się leczyli, odradzili nam od razu mówiąc: tu nie znajdziecie pomocy, tylko wyrzucicie pieniądze w błoto. Tak bardzo nas zniechęcili, że nie braliśmy jej pod uwagę przez kolejne lata starań- to był duży błąd. Polecili za to nowo powstałą klinikę w Warszawie, w której  przyjmował bardzo znany lekarz leczenia niepłodności (ich zdaniem). Oni leczyli się u niego w innym mieście. Pomyśleliśmy – skoro polecają tego specjalistę, mając za sobą tak długą drogę, to i my tam spróbujemy. Dziś cieszę się, że żyję, że mogę pisać o naszej historii. Procedury takie same, jak w klinice, w której byliśmy poprzednio. Wizyty, zastrzyki, kontrole i zabieg. Informacje udzielane przez lekarzy bardzo zdawkowe. O zabiegu punkcji jajników nie chcę pamiętać. Punkcja rozpoczęła się z wielogodzinnym opóźnieniem. Siedzieliśmy na korytarzu nie wiedząc kiedy będzie zabieg, bo nikt z personelu nie wiedział. W końcu dotarły do nas nieoficjalne informacje o problemach przy innym zabiegu. Nie muszę pisać, jak się czułam nie jedząc i nie pijąc tyle godzin ze świadomością, że poprzedni zabieg odbył się z komplikacjami. W końcu nasz zabieg i do domu. Tak po prostu. W drodze do domu zaczęłam omdlewać – myśleliśmy, że może z głodu, ale nie pomogło nawet zjedzenie kanapki. Gdy wróciliśmy do kliniki, lekarz bardzo się zdenerwował, zrobił USG, czy nie ma krwotoku i z ulgą w głosie kazał jechać do domu. Nie powiedział nawet co może być przyczyną zasłabnięcia. Może wystarczyło mnie położyć i podać kroplówkę na wzmocnienie i poczułabym się lepiej? Pytanie zostawiam bez odpowiedzi, bo nie jestem lekarzem i nie wiem czy akurat to by pomogło. 
Specjalista od leczenia niepłodności naturalnie przyjmował w tej klinice, ale zabiegów w Warszawie nie wykonywał. Robił to zupełnie inny zespół lekarzy, którzy naszym zdaniem nie znali się na leczeniu niepłodności i chyba mamy rację, bo dziś na stronie kliniki nie znalazłam informacji o tym, że wykonują w chwili obecnej zabiegi in vitro. Ta klinika była naszą największą porażką na drodze do posiadania potomstwa. Nie piszę tak dlatego, że się nie udało. Prawda jest taka, że w tym miejscu nie mogło się udać, bo ta tzw. klinika nie miała pojęcia o zabiegach in vitro. Nasza porażka to nasza bezmyślność i głupota, że tam szukaliśmy pomocy. Ponadto po raz kolejny zawiodły „dobre rady” znajomych.
Postanowiliśmy poszukać pomocy w nowo powstałej klinice w Warszawie. Myślę, że i tym razem zachłysnęliśmy się bardzo dobrą opinią lekarza, który tam pracował. Opinie na forum były podzielone – jak zawsze, ale więcej było tych pozytywnych. Zaryzykowaliśmy po raz kolejny i tak byliśmy ich pacjentami przez kolejne 4 lata. Przekonano nas, że nie można zmieniać klinik, jak rękawiczki, że lekarz musi poznać swoich pacjentów. Hm, ładnie brzmi, ale i tak w ciągu tych 4 lat nie prowadził nas jeden lekarz. Ile było pełnych zabiegów in vitro? Nie pamiętam: 4 może 5. Byliśmy wykończeni fizycznie i psychicznie. Ale trwaliśmy i podchodziliśmy do kolejnych zabiegów, transferów z nadzieją. Ktoś pomyśli – a co z twoim zdrowiem dziewczyno, mąż oddaje tylko nasienie, a ty ciągle hormony, zastrzyki, USG, punkcje, transfery i testy z betą poniżej 1. Było wiele powodów, dla których trwaliśmy. Nadrzędny: posiadanie dziecka.  Ponadto: dobra atmosfera w klinice, lekarze, którzy przechodzili ze znanych klinik leczenia niepłodności właśnie tu, atrakcyjna propozycja naszego leczenia w tej klinice, która zachęcała do niezmieniania kliniki po pierwszym niepowodzeniu. To wszystko spowodowało, że została uśpiona nasza czujność, nie tylko w odniesieniu do sensu dalszych prób w tym miejscu, ale chyba przede wszystkim w odniesieniu do mojego zdrowia. Gdy pytaliśmy, czy można ciągle wykonywać zabiegi  – słyszeliśmy, że czasem się nie udaję, że trzeba próbować. Więc próbowaliśmy i płakaliśmy, bo wciąż nie było efektu. Oprócz kolejnych stymulacji i zabiegów nic innego nie zrobiono. Skupiono się na tym, że mąż ma słabe nasienie, a ja minimalnie podwyższone NK. Na nasienie mojego męża nie ma lekarstwa, ale upierano się wciąż, że póki jest choć jeden plemnik, ciąża może być. Ja otrzymałam steryd, który miał obniżyć poziom komórek NK. Nie byłam u immunologa, a lekarz ginekolog powiedział, że wcale poziom komórek NK nie musi być powodem naszych porażek. Więc co? – pytam doktora. Usłyszałam, że nie ma na mnie już pomysłu. Lekarz wiedział, że to kolejne niepowodzenia. Nie zaproponowano wykonania nawet histeroskopii, co w takiej sytuacji, z tego co w tej chwili wiem, jest wskazane i wykonywane.
Kolejne podejście, pełna procedura, 4 zarodki – 2 podane. Sukces. Udało się. Jest upragniona ciąża. Prawdopodobnie dzięki nowej procedurze stosowanej w tej klinice. Będziemy rodzicami. Cieszyliśmy się, wyniki bety rosły i były wysokie. Na pierwszym USG- jest jeden pęcherzyk i „coś”. Lekarz nie wie co, drugi lekarz też nie bardzo, może to drugi pęcherzyk. Chyba pominięto tę kwestię, bo przy kolejnych spotkaniach już nikt nie pamiętał o tym „coś”. Beta wysoka, plamienia, okropnie duże ilości leków i czekanie na serduszko. Jest, super! Kolejna wizyta-serduszko bije, ale słabo – dają 10 dni naszemu maleństwu. Po 10 dniach usłyszeliśmy-serduszko nie bije. 8 tydzień. Dlaczego??? Pytamy. Pewnie wada, mogą Państwo zrobić badania genetyczne i sprawdzić co było przyczyną. Nie chcemy. Czekamy na poronienie – w domu. Pani doktor mówi, że mogę czekać na poronienie, pewnie będzie jak większa miesiączka. Potem wizyta i już. O nie, tak prosto nie było. Owszem poroniłam w domu – dziś wiem, że to był mój kolejny nieodpowiedzialny krok z przyzwoleniem lekarza. W karcie lekarz wpisał zupełnie co innego, że mam natychmiast zgłosić się do szpitala, jak zacznę krwawić. Jak tu nie zwariować, jak podejmować logiczne decyzje, kiedy lekarz informuje inaczej niż potem czytam w mojej karcie? Jak  potem zaufać lekarzom, kiedy tak nieprofesjonalnie podchodzą do pacjenta? Kontrola – lekarz mówi – nie podoba mi się Pani macica, „taka chmurkowata”- skierowanie do szpitala. Pytam – gdzie panie doktorze- obojętnie-wszędzie zrobią to tak samo. Pojechałam do mojego rejonowego szpitala, USG, lekarze nad czymś rozmyślają, przeprowadzają rutynowy zabieg i do domu. Kontrola za trzy dni. Poziom bety nie spada, kontrola USG i pytanie: czy nie stwierdzono u pani ciąży pozamacicznej? Ciąża pozamaciczna??? Jaka ciąża pozamaciczna??? Tak ciąża pozamaciczna – usłyszałam. Laparoskopia, usunięcie prawego jajowodu. Lekarz z kliniki niewzruszony, bo niby co się stało. Zdarza się, przecież pani wie, że przy zabiegach in vitro jest takie ryzyko, a lekarz ma prawo się pomylić, nie zauważyć. Potraktowano mnie fatalnie. Z programu, w którym uczestniczyłam w klinice, w związku z tym, że była ciąża, zostałam wykluczona. Nikt się nade mną nie litował, nawet nie usłyszałam słowa „przepraszam”, ani propozycji, co możemy robić dalej. Poczułam, że moja ciąża była dla tej kliniki zbawieniem i super okazją, aby się mnie zwyczajnie pozbyć, bo przecież nikt już nie miał na mnie pomysłu. I tak się stało. Moje myślenie jednak się nie zmieniło. Niestety. Pragnęliśmy dziecka i nie wyobrażaliśmy sobie, aby mogło być inaczej. Wybraliśmy kolejną klinikę. Już nie w Warszawie. Bardzo znaną i renomowaną, ze znanym lekarzem. Może tam. Niestety. Rozczarowaliśmy się bardzo. Potraktowano nas tam, jak intruzów, którzy po tylu lat przychodzą i proszą o pomoc. Teraz? Oczywiście zrobiono zabieg, dlaczego nie. Nawet nie było zarodków do mrożenia. Już tam nie wróciliśmy. 
Wiedziałam, że zanim podejmiemy z mężem jakąkolwiek decyzję co dalej, muszę wrócić do kliniki, która pozostawiła po sobie tak wielkie rozczarowanie. Zostały nam tam dwa zarodki – nie mogliśmy ich tam zostawić. Wróciliśmy i była to ostatnia nasza wizyta w tej klinice. Lekarz po tylu latach tam spędzonych, po tylu nie udanych próbach zaproponował o dziwo najpierw histeroskopię. Zrobiłam – z rozsądku. Wynik – wszystko ok – na podstawie oględzin, bez pobrania materiału do badania. Nie osądzam, czy tak się wykonuje histeroskopię pacjentkom po tylu nieudanych próbach zapłodnienia in vitro, bo nie leży to w mojej kompetencji.  W ciąże nie zaszłam.
W końcu moje myślenie o naszym problemie zupełnie się zmieniło. Nie wiem do końca co się stało i co było przyczyną. W tamtym momencie całkiem straciłam zaufanie do lekarzy i zrozumiałam jak wiele popełniłam błędów. Może w końcu dorosłam, nie byłam  już tą dziewczynką przed 30 – tką, która naiwnie wierzyła w każde słowo lekarzy i „dobrych znajomych”. Zrozumiałam, jak bardzo byłam naiwna i łatwowierna, podatna na opinie innych, że brakowało mi racjonalnego myślenia i że nie potrafiłam podejmować mądrych decyzji. Dotarło do mnie, że nie potrafiłam postawić na swoim, że bałam się powiedzieć „nie” i przystać przy swoich założeniach, że byłam tak bardzo niedojrzała. Zmienił mnie też pobyt w szpitalu, w którym także byłam poddana próbie charakteru. Nie łatwo jest przyjść „na doczyszczanie po poronieniu” po in vitro do szpitala w małej miejscowości. Lekarze mnie nie znali, bo od kiedy tu mieszkam zawsze byłam pacjentką klinik leczenia niepłodności. Historia ciąży po in vitro szybko rozchodzi się po szpitalu, nawet pacjentki wiedzą, choć nie mówisz. Jedna z oburzonych pacjentek zaproponowała nawet naprotechnologię, bo in vitro to grzech. Oczywiście po raz kolejny przekonałam się, że państwowa służba zdrowia nie jest aż tak beznadziejna. Odniosłam wrażenie, że niektórzy pracujący tam lekarze mają wiedzę o in vitro. To oni dzień po mojej wizycie w klinice już domyślali się, że w jajowodzie jest ciąża. Lekarz w klinice leczenia niepłodności – nie
To, że wytrwałam tyle lat zawdzięczam mojemu mężowi, który nigdy nie dał mi powodu, aby nie wierzyć, że się uda. Zawsze był przy mnie. Tylko dzięki niemu nie zwariowałam i się nie poddałam. Kiedy zadecydowałam, że chce odpocząć i nie wiem czy jeszcze chcę walczyć, nie poganiał, nie pytał co dalej, cierpliwie czekał, aż ja powiem że chcę lub nie podejmować dalsze próby.
Po półtora roku zadecydowałam. Po raz ostatni spróbuję przejść to jeszcze raz. Jeśli się teraz nie uda już więcej nie próbujemy. Pewnie wyda się to nieprawdopodobne, ale wybrałam klinikę, do której zrazili nas kiedyś znajomi. Dlaczego? Nie umiem odpowiedzieć. Odwiedziłam stronę internetową kliniki Novum. Pan doktor Piotr Lewandowski zapraszał pary po nieudanych zabiegach in vitro na bezpłatne konsultacje. Pomyślałam spróbuje. Pierwsza wizyta była dla mnie zupełnie inna niż w poprzednich klinikach, nigdy wcześniej nie spotkałam tak konkretnego lekarza, który z jednej strony nie głaszcze po głowie, ale z drugiej strony daje wiarę w  to, że może się udać. Nie zrezygnowałam, Pan doktor potraktował nas bardzo poważnie, z pełnym zaangażowaniem. 
Zrobiliśmy to. Kolejne in vitro – nie wiem, które z kolei, może dziewiąte. Mieliśmy 6 zarodków i prawo zadecydowania, czy od razu zrobimy transfer, czy w kolejnym cyklu. Po dokładnej konsultacji z lekarzem podjęliśmy decyzję, że poczekamy do kolejnego cyklu. Pierwszy kriotransfer nieudany, drugi kriotransfer – udało się. Dziś jest 15 tydzień. Mamy nadzieję, że już będzie dobrze, że teraz jest nasz czas.
Bardzo proszę nie traktować naszej historii, jak reklamę kliniki Novum, ale raczej jak przestrogę przed pochopnymi, nieprzemyślanymi decyzjami. Gdybyśmy 8 lat temu nie posłuchali znajomych i tylko skorzystali z pomocy tej kliniki, to nie mielibyśmy tylu przykrych doświadczeń, a przede wszystkim cieszylibyśmy się od dawna potomstwem, nie stracilibyśmy tego czasu, zdrowia i pieniędzy.
Zdaję sobie sprawę z tego, że kliniki, w których byliśmy, mogą się pochwalić wieloma sukcesami swojej pracy w postaci udanych zabiegów i donoszonych ciąż. Nigdy, przez 8 lat, nie pisałam na forach internetowych, że ta klinika jest taka czy inna, bo nam się nie udało. Nigdy nie brałam tak naprawdę końcowego rezultatu jako wyznacznika, czy klinika jest dobra, czy nie. Z perspektywy czasu myślę, że rezultat jest bardzo ważny, ale równie ważne jest także to, jak jesteśmy traktowani. Dla mnie jest to zasadnicza różnica. Trzeba być człowiekiem, aby móc zrozumieć drugiego człowieka, zwłaszcza wtedy, gdy przychodzi do nas po pomoc. Nasz zawód musi być naszą pasją, a nie tylko sposobem na życie.
Nie chcę tu szczegółowo opisywać, jak pracuje personel w klinice Novum, jakie są warunki i atmosfera. Każdy może mieć inne zdanie, inne wymagania. Drzwi kliniki są otwarte, można przyjść i zobaczyć, umówić się na wizytę.  Dla nas każda wizyta w klinice jest zaskoczeniem. Dotyczy to podejścia do pacjentów całego personelu. Są zawsze życzliwi, pomocni, uśmiechnięci i profesjonalni. Każda osoba wie za co jest w klinice odpowiedzialna. Pani z recepcji nie jest jednocześnie recepcjonistką, kasjerką, pielęgniarką i położną, jak to ma miejsce w innych klinikach. Najlepszym i bardzo prostym przykładem na profesjonalizm kliniki jest choćby to, że przez 8 lat mojego leczenia każda pielęgniarka miała problem, aby pobrać mi krew do badania, już nie wspomnę o przygotowaniu mnie do zabiegu. Tu nie ma takiego problemu. Każda kolejna wizyta jest tak samo szczegółowa, jak pierwsza. Czujemy, że jesteśmy dla kliniki ważni, że nasz problem jest jedyny w swoim rodzaju. Nikt nie dał nam odczuć, że przyszliśmy dopiero po tylu latach właśnie tu po pomoc. 
Nasza droga do macierzyństwa nie dobiegła końca, cały czas drżymy o maleństwo, które noszę pod sercem. Jest to nasz wspólny sukces: mój, mojego męża i  ostatniej z kliniki, a tak naprawdę pierwszej i jedynej godnej polecenia, że zaszliśmy tak daleko, dla nas jest „to tak bardzo daleko”. 
Dziękujemy i pozdrawiamy.
Ania i Marek